kwiecień 2020
Na samym krańcu Polski. Dalej już jest tylko Rosja, a ściślej Obwód Kaliningradzki. Pośród trzcinowisk, jezior, moczarów i bagiennych lasów. Taka nam się w tym roku robota trafiła. Wieczorem wycie wilków i toki tajemniczych słonek, a rano szron, zamieniający powłokę namiotu w przeszywająco zimną w dotyku białą skorupę. Potem podróż kajakiem wzdłuż brzegu, a raczej wzdłuż szuwaru, bo brzeg był gdzieś tam daleko za nim i w zasadzie nie wiadomo było gdzie tak naprawdę zaczyna się ląd, a kończy ukryta za roślinnością woda. Opatulone szczelnie szuwarem Jezioro Siedmiu Wysp. A wokół poniemieckie dwory, stare aleje, zarośnięte cmentarze i schowane głęboko w lasach resztki chałup, po których zostały tylko sterty czerwonych cegieł. Dawne osady, pola, łąki i pastwiska znowu we władanie wzięła natura, przykrywając to wszystko krzewami i drzewami. Z łatwością strawiła to zdawałoby się solidne, bo niemieckie dzieło ludzkich rąk. Byłem też nad Wisłą, gdzie szeroko rozlane wody przedzierały się ospale między rozległymi łachami i odsypiskami. A na nich wrzaskliwe mewy i rzewnie nawołujące mikre sieweczki, drobiące prędko nóżkami, na tle wielkich piaszczysk niemal nie do wypatrzenia. Jak kamyczki na pustyni. Byłem też znacznie bliżej, na stawach w okolicy Siedlec. Na jednym z kompleksów wypatrzyłem bąka. Udawał, że go nie ma. Ale trzcina była w tym miejscu zbyt rzadka i nie wyszło mu ukrycie się. Był trochę jak kilkulatek, który jak zamknie oczy i schowa głowę, to myśli że go nie ma.
Read More